Sandomierz jest ładnym spokojnym miasteczkiem, które ma do zaprezentowania kilka ciekawych miejsc. Najlepiej wybrać się tam wiosną lub latem, choć również, ja to się pokaże, zimniejszą porą może być całkiem przyjemnie.
Wycieczka odbyła się 4 grudnia i chociaż, jak na tę porę roku, było całkiem ciepło (temperatura niewiele poniżej zera), to jednak w gruncie rzeczy dość chłodno.
Naszą wyprawę rozpoczynamy, oczywiście Paweł i ja, z Iłży, spod jego bloku.
Pogoda jest cudowna, świeci wspaniałe słońce, chociaż jest dosyć chłodno; ogólnie pogoda nastraja optymistycznie.
Trasa z Iłży do Sandomierza jest bardzo prosta choć, jak zwykle na polskich drogach, niezbyt dobra. Jej długość to około 90km.
Wiedzie często przez obszary zabudowane, co powoduje, iż czas potrzebny na pokonanie tego odcinka wynosi około 1,5 godziny.
Ja niestety jeszcze musiałem dojechać ze Starachowic do Iłży, żeby zabrać Pawła.
W Sandomierzu pierwszy problem to oczywiście parkowanie. Ponieważ mieliśmy mało czasu, a zmrok o tej porze roku zapada wcześnie, uznaliśmy, że zaparkujemy na pierwszym parkingu przy Starym Mieście. Tak też zrobiliśmy; zaparkowaliśmy przy ulicy Mickiewicza, co okazało się być w miarę szczęśliwym rozwiązaniem. Zapłaciliśmy 2PLN (a właściwie Paweł; taki był podział kosztów :)), a resztę mieliśmy zapłacić przy odjeździe, „o ile jeszcze tu będę” - powiedział nasz strażnik samochodowy. OK., pomyśleliśmy i ruszyliśmy w sandomierskie zaułki.
Nasze zwiedzanie zaczęliśmy przy bramie (no, tak, żebym chociaż pamiętał, jak się nazywa...), a następnie udaliśmy się w kierunku rynku.
Pogoda w Sandomierzu przywitała nas wspaniała, z jednym wyjątkiem: zwiększył się mróz. Ale poza tym było cudownie: piękne słońce, prawie żadnego wiatru. Jednak przy mroźnej pogodzie radzę pamiętać o czapce i rękawiczkach (szczególnie przy robieniu zdjęć). Ja niestety nie zastosowałem się do tego, co okazało się niezbyt przyjemne: zmarzłem cholernie.
Sandomierz jest małym miasteczkiem, ale posiada swój własny klimat poparty dość odległymi korzeniami historycznymi.
Po przejściu przez bramę, udaliśmy się uliczką na rynek. Jest on dosyć obszerny w charakterystycznym dla podobnych miasteczek stylu. Środek zajmuje dosyć duża budowla (oczywiście, z moją pamięcią jest kiepsko.... ale tak już będzie do końca wycieczki – musicie mi wybaczyć) oraz stara studnia.
Dalej udaliśmy się uliczką w dół, gdzie zobaczyliśmy dość duży kościół. Widzieliśmy także pomnik Wincentego Kadłubka oraz jakiegoś muzeum. Niestety, Pawłowi wyczerpały się baterie do aparatu, a oczywiście zamienne zostawił w samochodzie. Wróciliśmy więc do samochodu, gdzie zauważyliśmy, że nie ma już „naszego strażnika”. „Super” – ucieszyliśmy się – „nie będziemy musieli płacić więcej za parking”!
Gdy wracaliśmy z powrotem na rynek, robiąc zdjęcia i powoli się rozglądając, zaczepił nas jakiś starszy jegomość. Okazało się, że jest przewodnikiem i jednocześnie klucznikiem wieży. Gdy wyraziliśmy chęć obejrzenia jej od środka, wpuścił nas w cenie biletu ulgowego (szczwana bestia, miał już plan; ale o tym potem).
Po zwiedzeniu wieży spytaliśmy się „przewodnika”, czy i gdzie można zwiedzić podziemia. Okazało się, że i tym się on zajmuje. Powiedział, że ma grupę za pół godziny i możemy dołączyć, a wszystko będzie kosztować 5zł. Wyraziliśmy radość i oczywiście się zgodziliśmy. Jednak po przybyciu do wejścia do podziemi, okazało się, iż nie ma żadnej grupy, a pani w kasie powiedziała, że już dzisiaj nie będzie żadnych wycieczek. Jednak za chwile przyszedł przewodnik i jeszcze 2 osoby. Przewodnik powiedział pani, że będzie to ostatnia grupa. Jednak okazało się, że wejście kosztuje 7zł, a 5zł to jest dodatkowa opłata za przewodnika. Chciałem negocjować i przypomnieć przewodnikowi jego obietnice, jednak druga „para” już zapłaciła, a ponieważ było nam szkoda tej wycieczki, więc również tak uczyniliśmy. Tak więc dzięki pośpiechowi naszych „towarzyszy” z wycieczki daliśmy się „zrobić” przewodnikowi.
Po takim zwiedzaniu byliśmy głodni, więc przyszła kolej na posiłek. Najpierw spytałem jakąś miejscowa obywatelkę, gdzie można zjeść w miarę smacznie i niedrogo. Wskazała nam restaurację niedaleko rynku (idąc ulica w dół w stronę dużego kościoła) – Oriana. Restauracja przypomina weselną jadłodajnię. Zjedliśmy w niej żurek. Chcieliśmy zjeść porządny obiad, ale Paweł chciał pizzę, która ode mnie wygrał. Niestety w tej restauracji nie mieli świeżych, tylko odgrzewane. Pani z obsługi poinformowała nas, że niedaleko jest restauracja/hotel, w której serwują świeżą pizzę.
Ten lokal nazywa się „Pod Ciżemką” i mieści się bezpośrednio na rynku. Lokal jest częścią hotelu. Sama restauracja wygląda jak wiele innych; nie jest ani nadzwyczajna, ale nie jest też jakaś niskiego standardu. Zjedliśmy tam obiad: ja lasagne, a Paweł pizzę. I niestety, nie było to najlepsze wyjście. Lasagne była miękka, nie spieczona dobrze, ciapowata. Natomiast pizza była taka średnia, nic nadzwyczajnego; niestety ketchup do pizzy był podany niesmaczny; po prostu najzwyklejszy, jaki można dostać w sklepie.
Kulinarna część wycieczki wypadła nie najlepiej.
Ogólnie uznaliśmy naszą wycieczkę za udaną. Pomijając zdarzenie z „Panem przewodnikiem” oraz wrażenia kulinarne, było całkiem przyjemnie. Ja bardzo lubię nastroje takich małych, historycznych miasteczek. Bardzo dobra wycieczka na weekend.
Polecam z czystym Sercem.